
Lud sobie życzył, Lud ma: oto licząca lat 47 księga z przepisami (słowo „przepiśnik” kojarzy mi się jakoś fizjologicznie, więc może zaproponuję: „receptariusz”). Przepisy dotyczą oczywiście kulinariów, a wiek księgi mogę podać aż tak dokładnie, bo założyłam ją w panice tuż po zaręczynach (1968).
Skąd panika?
A bo nie miałam zielonego pojęcia o gotowaniu. Kończyłam wtedy studia plastyczne (Wydział Malarstwa i Grafiki, dwukrotne stypendium artystyczne, sukcesy, głowa w chmurach) i zdawało mi się, że kuchnia to nie jest miejsce dla obiecującej artystki. Jakże gruntownie się myliłam!
Ale to się miało dopiero okazać.
Do tego znamiennego czasu raczyłam odwiedzającego mnie absztyfikanta, pięknego jak młody Hermes pana Musierowicza, tym, co przyrządziła na obiad nasza gosposia (Mama, chirurg-stomatolog, pracowała od rana do wieczora, biorąc mnóstwo dyżurów, żeby wyżywić i wychować mnie oraz Stasia, mojego młodszego brata). Gosposie zmieniały się od czasu do czasu, ale łączyło je jedno: nie pozwalały mi nawet wchodzić do kuchni, zazdrośnie nad nią panując. Nie nalegałam.
Niekiedy zaglądałam do odkładanych roczników „Ty i ja” (świetny to był miesięcznik!) i z działu kulinarnego wybierałam nieskomplikowane a wdzięczne przepisy na koktajle, które z fantazją przyrządzałam i podawałam w pięknych wysokich szklankach. Zdobiłam taki napój a to listkiem mięty, a to margerytką, a to płatkiem róży, a mój nieśmiały absztyfikant wyjmował te ozdoby z pewnym zakłopotaniem (nie wiedział, co z nimi zrobić) i posłusznie wszystko wypijał, nie szczędząc słów zachwytu. Raz tylko umilkł na dłużej, z ustami pełnymi koktajlu czekoladowego i z policzkami jak balony. Długo milczał, patrząc na mnie wiernym, oddanym, błękitnym spojrzeniem, aż wreszcie wydobył z ust nadpaloną zapałkę i jak najdyskretniej odłożył ją na spodeczek.
Jak trafiła do koktajlu, mogę się tylko domyślać. Natura nie obdarzyła mnie wybitną urodą, ale wynagrodziła to cechami równie ważnymi dla przeżycia, jak ona: siłą i rozmachem. To się przydaje. Wszystko robię szybko i natychmiast, szerokim gestem. Tak też (pod nieobecność gosposi) gotowałam mleko na koktajl czekoladowy. Ktoś, kto właśnie zaczął odkrywać, że kuchnia jak najbardziej może być warsztatem pracy twórczej i miejscem realizacji natchnienia, nie będzie przecież pedantycznie odkładał wypalonej zapałki na specjalną podstawkę. Nie, ktoś taki po prostu rzuci sobie zapałeczkę w dal.
Nie patrząc, gdzie ona wyląduje.
Wracajmy jednak do receptariusza.
Pan Musierowicz został zmuszony do przywdziania garnituru i krawata, do zakupienia róż i do wyuczenia się na pamięć wdzięcznej literacko formuły (tak, mojego pióra!), którą miał wygłosić, wręczając kwiaty mojej Mamie. Miał też nie dać się zbić z pantałyku, nawet gdyby się jej wymknęło, że alpinista po wojsku, który z opóźnieniem zaczął studia plastyczne, będąc starszym od swej wybranki o lat cztery, a którego od dyplomu dzieliły niestety jeszcze trzy lata, nie jest wymarzonym kandydatem na zięcia.
Mama natomiast została uprzedzona, że przyjdzie Bolek i że będzie miał coś ważnego do powiedzenia. Miała się zachować odpowiednio do sytuacji i nie popsuć wszystkiego (ją też poinstruowałam) oraz wyrazić należny zachwyt i zgodę, bo nie pieniądze liczą się w życiu, tylko wielka a prawdziwa miłość. Efekt moich zabiegów był taki, że kiedy zabrzmiał dzwonek i Mama pospieszyła otwierać, nieśmiałość tych dwojga skumulowała się i sięgnęła zenitu, właśnie wtedy. Pan Musierowicz zamarł bez słowa i ruchu, przełykając ślinę. Mama, ogarnięta empatią, pospieszyła na ratunek. Wyrwała bukiet z rąk mojego absztyfikanta i krzyknęła, wciąż w progu:
– Ależ oczywiście! Wiem wszystko, zgadzam się i bądźcie szczęśliwi!
Te róże jeszcze stały w wazonie, kiedy przyniosłam do domu duży żółty zeszyt „akademicki” z kartkami w kratkę i zaczęłam do niego systematycznie wklejać przepisy, wycięte z „Ty i ja”. Następnie przepisałam na maszynie sporo z doskonałej przedwojennej książki kucharskiej Marii Disslowej i wkleiłam w odpowiednie działy. Potem dołączyłam kaligrafowane przepisy cioci Luci. I tak już poszło.
Sam fakt posiadania aż tylu mądrości w jednym zeszycie bardzo mnie uspokoił, jestem bowiem wyznawczynią słowa drukowanego – w ogóle, Słowa. Lecz okazało się, że od tego droga do doskonałości jest jakże odległa!
Jakieś czterdzieści lat to trwało. A jeszcze o doskonałości mowy nie ma. Jest biegłość.
Czego życzę jak najgoręcej Kochanej Czytelniczce Patrycji F. Wszystko przed Tobą!
I tak już umiesz więcej, niż ja umiałam w wieku lat czternastu.
Powodzenia!
MM